Rozmowy na Pograniczu. Rozmowa czwarta
Stało się to w Moskwie. Stalin sięgnął po pióro i zakreślił na mapie teren, który chciał zakreślić. Był rok 1950.
Czy Pogranicze to nie jest miejsce do życia?
Krzysztof Potaczała w To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów wbrew tytułowi usiłuje nas przekonać, że jednak jest, że było i że będzie. I muszę przyznać, że mu się to udaje.
Gdy rozmawialiśmy o tej książce wydanej przed siedmiu laty, a więc już dość okrzepłej na rynku księgarskim, okazało się, że ani wcześniej ani później nikt tak nie napisał o owym roku 1951, w którym na wschodnim pograniczu zaledwie sześć lat po II wojnie światowej i po powojennej delimitacji znów ruszyły granice.
Rozmawialiśmy o mało znanej ogółowi Polaków operacji wysiedleńczej z 1951 roku. Mowa o akcji „H – T” (Hrubieszów–Tomaszów, od nazw miast powiatowych). W jej ramach na mocy umowy między Polską a ZSRR z 15 lutego 1951 roku przesiedlono przymusowo w Bieszczady blisko cztery tysiące ludzi. O wiele więcej musiało wyjechać na tzw. Ziemie Odzyskane.
Jednocześnie z Bieszczadów wywieziono w głąb sowieckiej Ukrainy około 32 tysięcy Ukraińców, a także mieszanych rodzin ukraińsko-polskich. Korekta graniczna, jak enigmatycznie nazywano tę akcję, stała się dramatem Polaków i Ukraińców – jako zbiorowości i każdego z wysiedlonych indywidualnie. Zadecydował o tym Józef Stalin przy braku sprzeciwu Bolesława Bieruta. Oficjalna propaganda przekazywała, że ZSRR oddaje Polsce tereny roponośne (zagarnięte w 1944 roku), gdzie żyje się spokojnie i zasobnie. Tymczasem obszar ten był już mocno wyeksploatowany z ropy naftowej, ponadto cały przekazywany rejon był podupadły gospodarczo i zdewastowany.
Stalin nieprzypadkowo zażądał zamiany części terytoriów. Nad Bugiem i Sołokiją, głównie w okolicach ówczesnego Krystynopola, jeszcze początkiem lat trzydziestych XX wieku polscy naukowcy ze Lwowa odkryli bogate złoża węgla kamiennego. I o ten węgiel chodziło, jak również o urodzajne czarnoziemy. Związek Radziecki nigdy nie miał dość.
Krzysztof Potaczała, Rozmowa na Pograniczu
Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby, że znajdzie w książce raporty strat i zysków, listy wysiedlonych, uratowanych i utraconych wyposażeń kościołów i cerkwi, dokumenty z archiwów wojskowych i państwowych. Nic z tego. Ta książka to ludzie. Krzysztof Potaczała napisał książkę o ludziach i dla ludzi. Na podstawie wieloletnich rozmów z wysiedlonymi, czy jak wolą się nazywać „wypędzonymi”, skonstruował fenomenalny i w moim przekonaniu uniwersalny obraz społeczności Pogranicza poddawanych próbom w chwilach historycznych przesileń, kataklizmów i geopolitycznych trzęsień granic. Autor bowiem nie skupia się jedynie na samym akcie przesiedlenia i przymusowego zasiedlenia, ale sięga wraz z pamięcią rozmówców do zasobów ich wspomnień, do lat 30. XX wieku, by poprzez II wojnę światową, rok 1951 i lata późniejsze, aż do upadku ZSRR, głównego winowajcy, doprowadzić czytelnika do miejsca, w którym będzie musiał odpowiedzieć sobie na kluczowe pytanie.
Czy Pogranicze to nie jest miejsce do życia?
Celowo zmieniam tu perspektywę i słowa wypowiedziane pod „czterema hektarami nieba” w Bieszczadach przez mieszkańca Równiny Bełskiej, wyrwanego z korzeniami z czarnoziemów nad Rzeczycą i Sołokiją, rzuconego w obce, surowe, przerażające miejsce, odnoszę do Pogranicza. Bo tylko społeczności Pogranicza narażone są wielokrotnie na podobne doświadczenia i tylko one są w stanie wypracować strategie przetrwania. Pomimo tego że jak pisze Krzysztof Potaczała … każda wywózka jest tragedią osobistą i społeczną. Niszczy relacje sąsiedzkie, rozdziela rodziny, pozbawia źródła, odcina korzenie. Sprowadza człowieka do roli bezwolnego wykonawcy rozkazów to z czasem, kiedy człowiek ukorzenia się w końcu w nowym miejscu, nabiera odwagi i siły do mierzenia się z tym, co w miejscu jest nie po jego myśli. Jest w książce symboliczna scena, gdy przesiedleńcy w Ustrzykach Dolnych w 1956 roku żywiołowo burzą pomnik Stalina, który dostał się Polsce wraz z Ustrzykami. Potem godzą się z przeznaczeniem, uczą się życia, żyją.
Dla nas współczesnych, którzy czasami zastanawiamy się A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? pytanie o to, czy to jest miejsce do życia wydaje się absurdalne. Ale gdy otworzymy książkę Krzysztofa Potaczały, gdy ją przeczytamy, zrozumiemy, że nie ma absurdalnych pytań, bo nie mniej absurdalne rzeczy zdarzały się i będą się zdarzać, wytrącać świat z równowagi. Na Pograniczu nie ma nic stałego. Wszystko jest w ruchu. Dość przyjrzeć się historii tych z „czarnej ziemi” z Bełza, z Uhnowa, z Krystynopla, do II wojny światowej spokojnej, w której mieszały się języki i zapachy. W czasie wojny najpierw zniknęli Żydzi, w gettach, w dołach śmierci, w obozach zagłady w Bełżcu, w Sobiborze. Potem zaczęli ginąć Polacy z rąk zaczadzonych nacjonalizmem ukraińskich sąsiadów i choć wielu dzięki ukraińskim sąsiadom przeżyło, uciekło na zachód, byle dalej od śmierci, to wielu niestety nie.
No więc do wojny wszyscy siadywali przy jednym stole, a potem ktoś od niego odszedł.
Potem przyszedł rok 1947.
Wypędzaliście nas, sami będziecie wypędzeni – mówili Polacy do Ukraińców, po czym pomagali ładować na furmanki ich dobytek i wywozić na stacje kolejowe, gdzie stały już pociągi z obranym kierunkiem na Wschód – w ilości dostatecznej, by każda rodzina zmieściła kufry, krowy, konie. Zdarzało się, że ledwie Ukraińcy opuszczali zagrodę, a zaraz na podwórze wkraczali Polacy. Stawiali swoje garnki na jeszcze ciepłym piecu, wieszali swoje obrazy w miejsce przed chwilą zdjętych ikon.
Bełz już nie był tym samym Bełzem, tak samo jak Sokal, Uhnów, Waręż i inne miejsca nie były tymi, co przedtem. Podupadły materialnie, kulturowo, religijnie; zostały wyjałowione z ludzkiego konglomeratu, tej najważniejszej tkanki, tworzącej niepowtarzalny klimat miasteczek i wsi.
Potem przyszedł rok 1951.
Cztery miasta i czterdzieści dziewięć wsi – tyle zabierał Związek Radziecki.
Stacje załadunkowe uruchomione w Bełzie, Krystynopolu, Zabużu, Ostrowie i Uhnowie. Każdej rodzinie wyznaczono na wyjazd konkretny dzień i godzinę.
Trzysta kilometrów dalej czekało czterdzieści dziewięć wsi i jedno miasto, które
W swojej szaroburej, zgniłej odsłonie, z liszajowatymi kamieniczkami, z podupadłą szkołą, z chylącymi się coraz niżej ku ziemi parterowymi budami i płynącymi rowem nieczystościami – wyglądało jeszcze gorzej niż zniszczony, powojenny Bełz, podlej niż brudne zaułki Krystynopola, Waręża, Uhnowa. Tam jednak Związek Sowiecki dopiero nadchodził.
To nie było miejsce do życia.
Ale przecież żyli tam nad Strwiążem tak jak nad Bugiem, Ukraińcy, Żydzi, Polacy. Potem już tylko Ukraińcy i nieliczni Polacy. To było ich miejsce do życia. I ich niemal taka sama, bliźniacza historia, znikania, umierania, wysiedlenia. Historia, która w cieniu pomnika Stalina nie miała wielu szczęśliwych zakończeń. Po II wojnie światowej, po delimitacji:
To był już inny świat. Pozbawiony wielonarodowej tkanki, wyjałowiony kulturowo, przekształcony w twór tak samo sztuczny, jak sztucznie wytyczona radziecko-polsko granica.
I tutaj także przyszedł rok 1951, gdy tysiące Ukraińców wywieziono na dalekie stepy, gdzie zamiast bojkowskich chyż, połonin i ukochanych gór, czekało ich puste klepisko, palące słońce, słoma i glina, z których musieli zbudować sobie własnymi rękami nowe miejsce do życia.
To nie było miejsce do życia.
To jest miejsce do życia.
Książka Krzysztofa Potaczały jest zbyt bogata, ma zbyt wiele wątków i splotów, aby w tak krótkiej rozmowie mogła wybrzmieć we wszystkich rejestrach. Czytelnik musi pozostać z nią sam na sam i pozwolić aby przepięknym, empatycznym językiem poprowadziła go wielowątkowymi ścieżkami przez Pogranicze, a właściwie to przez dwa światy Pogranicza zburzone najpierw wojną, a potem polsko-sowiecką umową o „równaniu granic”. Światy nie tak od siebie odległe, mające ze sobą niemało wspólnego. Wielokulturowe. Ani gorsze, ani lepsze. Światy, w których każde miejsce jest miejscem do życia.
—-
Wszystkie cytaty o ile nie zaznaczono inaczej pochodzą z książki Krzysztofa Potaczały To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlania znad Bugu i z Bieszczadów.
Robert Gmiterek
Fot. Tomasz Michalski